Jestem fanką wielbicielką uzależniona od musicali. Jedyną rzeczą, której żałuję jest to, że nie dostałam się do studium wokalno-teatralnego w Gdyni, najbardziej znanej kuźni aktorów musicalowych. Rekompensuję sobie to między innymi burleską, a oprócz tego staram się być na bieżąco z musicalami wystawianymi w Polsce i na świecie (co prawda jeszcze do tego „na bieżąco” trochę mi brakuje, ale).
W miniony weekend miałam wreszcie okazję obejrzeć w chorzowskim Teatrze Rozrywki musical „Sweeney Todd”. Nie udało mi się to na jesieni, więc wyczekiwałam cierpliwie nowych spektakli i doczekałam się.
Jako zatwardziała fanka 1. Johnny’ego Deppa, 2. filmów Tima Burtona, nie obejdę się oczywiście bez odwołań do filmowej adaptacji „Sweeneya”. Znam jednak oczywiście wersję broadwayowską z Angelą Lansbury i George’em Hearnem z YT (dostępna o tu).
Najpierw kilka słów o samym spektaklu. Twórczość Sondheima nie należy do najłatwiejszych w odbiorze i mam wrażenie, że autorzy chorzowskiej adaptacji nie do końca wyszli z tej próby z tarczą. Próbowano co prawda przygotować jakoś widza na nieco inne doznanie, opisując musical jako „thriller muzyczny”; na ile to zadziałało, nie mnie oceniać. Samo tłumaczenie tekstu było chwilami karkołomne, ale – jestem filologiem, oryginał zawsze będzie dla mnie lepszy.
Nie rozumiem decyzji o przebraniu chóru w peruki klaunów i białe lekarskie kitle. Było to absolutnie przerażające (tak, należę do tej grupy, która boi się klaunów) i kompletnie nie pasowało mi do konwencji. Być może miało to nawiązywać do estetyki filmu Burtona. Podobnie „wyolbrzymione” elementy można było znaleźć w kostiumach pani Lovett i wystroju pokoju Joanny, w którym tancerze robili za walające się po podłodze lalki. Muszę jednak przyznać, że całość była dość niezrozumiała i nie rozumiem powodów tej decyzji.
Odtwórcy głównych postaci – Jacenty Jędrusik i Maria Meyer – niestety rozczarowują. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że oboje mieli kiepski wieczór, grali bo musieli, prawie w ogóle nie wczuwając się w odgrywane postacie. Pojawiały się też u nich błędy, które u aktorów z takim doświadczeniem pojawiać się nie mają prawa – nietrafianie w tonację, wchodzenie pół taktu za wcześnie czy niedostatki w dykcji. Ogromnym rozczarowaniem było Worst Pies in London, które zostało zaledwie odśpiewane, bez ładu i składu, bez zachowania tego nietypowego rytmu, z oddechami w złych miejscach, bez dowcipu Patti LuPone czy timingu Angeli Lansbury. Tak samo My Friends, popisowy numer który powinien błyszczeć. Nie błyszczał. Były zafałszowane dźwięki i kompletny brak emocji. W Epiphany kompletnie nie czułam toku myślowego, przez który przechodzi Sweeney – słyszałam tylko słowa. By the Sea w drugim akcie było na tym tle bardzo miłym zaskoczeniem, bo wypadło świetnie, ale tym bardziej spowodowało rozgoryczenie. Można? Można. Więc dlaczego nie było tak przez cały spektakl?
Sytuację i musical ratują młodzi. Dwa lata temu miałam okazję być w Teatrze Rozrywki na wspaniałym „Przebudzeniu wiosny”, w którym grało wielu młodych aktorów, dziś na stałe związanych z teatrem. Była to dobra decyzja – są oni mocni, dobrze śpiewają i grają, mają świetną dykcję. Są dużą konkurencją dla starych wyjadaczy. Widziany już przeze mnie w „Przebudzeniu wiosny” Kamil Franczak jako Anthony Hope jest dużo wyrazistszy niż jego filmowy odpowiednik. Sebastian Ziomek jako Toby jest fenomenalny, nadaje tej roli nieco edypalne zabarwienie w Not While I’m Around. Gościnnie występująca Edyta Krzemień jako Joanna jest niesamowita. Swoją najtrudniejszą piosenkę (Green Finch and Linnet Bird) wykonuje wijąc się na łóżku w przedziwnych pozach. Jak wyciągała te wysokie dźwięki – nie mam pojęcia. Ale wyśpiewała każdą nutę.
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że postanowiono wystawić ten musical ponieważ jest to jeden z tych wielkich musicali. Spektakl został jednak zrealizowany bez pomysłu, bez przekonania, trochę oszczędnościowo (stroje tancerzy to chyba zbieranina ze wszystkich spektakli wystawianych w teatrze). Brakuje poczucia humoru oryginalnej wersji scenicznej i gotyckiej upiorności adaptacji filmowej. Razem z towarzyszką zgodziłyśmy się też, że spektakl został zwyczajnie źle obsadzony – gdyby Jędrusik zagrał rolę Turpina, a jeden z członków chóru odznaczający się przepięknym barytonem, którego nazwiska niestety nie udało mi się zidentyfikować, zagrał Sweeneya, spektakl byłby dużo lepszy. Co nie znaczy, że był zły. Ale mógł być lepszy.