Doczekałam się adaptacji mojego najukochańszego musicalu! Kabaret Kit-Kat objawił się w Teatrze Dramatycznym. Nie udało mi się co prawda dostać biletów na spektakl premierowy, ale pognałam natychmiast na pierwszy wolny termin.
Uwaga – jeśli nie wiecie o czym jest „Cabaret” (a wersja filmowa dość mocno różni się od wersji scenicznej), to z tej recenzji się tego nie dowiecie. Marsz uzupełnić te braki!
Zacznijmy od najlepszego. Krzysztof Szczepaniak w roli Mistrza Ceremonii jest wspaniały. Na skali interpretacji tej roli (która biegnie od dziecięcego, diabelskiego chochlika Joela Greya do perwersyjnego, rozpustnego żigolaka Alana Cumminga) Szczepaniak wypada gdzieś pośrodku. Wizualnie bliżej mu do Cumminga, ale nigdy nie posuwa się w swojej interpretacji do tego poziomu wulgarności, którym szokowała (moja ulubiona) interpretacja. Tym niemniej tryska energią, jest najbardziej wyrazistą postacią i kradnie niemal każdą scenę, w której się znajduje. Jego „I Don’t Care Much” jest moim absolutnie ulubionym momentem z tego spektaklu.
Cała reszta obsady również jest bardzo mocna. Najsłabiej wypada dla mnie Anna Gorajska jako Sally Bowles, ale może jest to kwestia innej interpretacji. Sally jest dla mnie charyzmatyczną mitomanką, osobą maniakalną niemal i Gorajska jest trochę za mało energetyczna w tej roli. Nie oznacza to, że jest złą aktorką, wręcz przeciwnie. Jedna z ostatnich scen, gdy załamana siedzi na krześle i pozwala odejść Cliffowi, jest fenomenalna, na widowni czuje się wszystkie jej emocje.
Agnieszka Wosińska jako Fraulein Schneider i Piotr Siwkiewicz jako Herr Schulz pod względem gry aktorskiej są tacy, jacy być powinni. Byłam zdziwiona sprawdziwszy w programie, że rzeczywiście są oni oboje w okolicy pięćdziesiątki, bo na scenie sprawiają młodsze wrażenie i miałam lekki dysonans, jako, że te postacie powinny być raczej w jesieni wieku.
Gdy tylko zobaczyłam nazwisko Magdaleny Smalary w roli Fraulein Kost, wiedziałam, że to dobry wybór. Komediowe akcenty wprowadzane przez tę postać są bezbłędne. Tomasz Budyna jako Ernst Ludwig, Mateusz Weber jako Cliff Bradshaw, oraz cały zestaw tancerzy kabaretowych są tacy, jacy być powinni. Kabaret Kit-Kat tętni życiem i stanowi przerywnik pomiędzy kolejnymi scenami dramatycznymi.
Niezwykle cenię sobie, że polska adaptacja w reżyserii Eweliny Pietrowiak nie próbowała udawać ani filmu, ani bodaj najsłynniejszej adaptacji scenicznej, którą w latach 90 popełnił Sam Mendes. Owszem, pojawiały się nawiązania do obu (trudno, by ich nie było!), ale produkt końcowy jest oryginalny.
Co trochę nie zagrało – tłumaczenie tekstu sztuki chwilami wydawało mi się nieco sztywne. Nie jestem też wielką fanką tłumaczenia piosenek Wojciecha Młynarskiego (np. w przypadku Notre Dame de Paris dużo bardziej lubię tłumaczenie Andrzeja Ozgi).
Większość najbardziej kontrowersyjnych elementów (głównie tych znanych z wersji Sama Mendesa) została tutaj ugładzona. Jest co prawda drag queen w „Two Ladies” (gdzie również pojawia się niedwuznaczna choreografia), oraz zaznaczona rozwiązłość Sally, ale ugrzeczniono nawiązania do biseksualności Cliffa, a zakończenie nie jest tak spektakularne jak w niektórych wersjach (gdzie pojawia się np. ubiór więźnia Auschwitz).
Nie znaczy to jednak, że spektakl jest słaby. Wręcz przeciwnie, jego końcówka kompletnie rozwala widza (a przynajmniej mnie rozwaliła). Scena, która przez cały spektakl jest nieruchoma, zaczyna się w ostatniej scenie obracać, ukazując jak sztucznym wytworem jest ten kabaret, to co się tu zadziało. W tle powtarza się mroczna wersja piosenki otwierającej spektakl („Willkommen, bienvenue, welcome”), tancerze kabaretu zastygają w pozach ludzi rozstrzelanych pod ścianą. Wrażenie jest piorunujące, bardzo brechtowskie.
Na osobny akapit zasługuje cała strona wizualna spektaklu. Sposób, w jaki oświetlenie i scenografia są wykorzystywane podczas spektaklu jest WSPA-NIA-ŁY. Kilka moich ulubionych momentów, to lustro podwieszone pod sufitem, które zostaje opuszczone w trakcie „Tomorrow Belongs to Me” na koniec pierwszego aktu tak, że odbija twarze publiczności (doskonałe nawiązanie do motywu z początku i końca wersji filmowej), nagłe zaciemnienie po kulminacyjnym „Cabaret”, które nie daje widzowi w żaden sposób przetrawić tragedii głównej bohaterki, czy wspomniana przeze mnie obrotowa scena, która pojawia się na końcu. Piękne są też kostiumy – chętnie przygarnęłabym niemal wszystkie sukienki i komplety bielizny pojawiające się w spektaklu.
Trochę byłam zawiedziona brakiem kilku z moich ulubionych piosenek, pochodzących z wersji filmowej, ale często dołączanych do wersji scenicznej – „Mein Herr” i „Maybe This Time”. Z ich udziałem odbiór postaci Sally Bowles mógł być inny, bo obie są jej solówkami. Pojawiła się jednak filmowa piosenka „Money Money” (w duecie z Mistrzem Ceremonii). Z piosenek obecnych w wersji scenicznej pominięto także „Sitting Pretty”, „Meeskite” i „What Would You Do” (największa szkoda!).
Jaki jest ostateczny werdykt? Absolutnie pozytywny! Ten kabaret żyje, zachwyca, bawi i wzrusza!
Wszystkie (piękne) zdjęcia: Kasia Chmura-Cegiełkowska, teatralna.com
Możecie przeczytać moje recenzje innych musicali w wersji scenicznej: