Burleska to nie taniec

burleska
Jeśli myślicie, że tak właśnie wygląda „prawdziwa” burleska, to czytajcie dalej, dowiecie się wielu ciekawych rzeczy.
Burleska to nie jest styl taneczny. To jedno z pierwszych zdań, które usłyszałam na swoich pierwszych zajęciach u Betty Q i od razu się ucieszyłam, bo też nie o to mi chodziło. Co prawda moja pierwsza przygoda z „burleską” to były warsztaty z fuzji belly dance i burleski (dziś już wiem, że można to raczej nazwać fuzją belly dance i show dance), ale tym co pociągało mnie w burlesce nie była zaawansowana technika taneczna, a ten aspekt dotyczący budowania pewnego rodzaju atmosfery.

Nawet jeśli nie do końca przepadam się za amerykańską burleską, czyli show gdzie akcent kładzie się głównie na piękne kostiumy i piękne ich zrzucanie, to mam głęboki szacunek do Dity Von Teese i tego, co robi na scenie. Imponuje mi kontrola, jaką ona posiada nad każdym ruchem. Nawet ruch brwią jest nasycony flirtem, zmysłowością. Dita nie jest tancerką (chociaż ma doświadczenie baletowe, które wykorzystuje chodząc na pointach w jednym ze swoich numerów), w dodatku nie wykorzystuje wielu trików, które są burleskowym standardem (tassel twirling, jakiekolwiek drżenia czy bumps & grinds). Ona po prostu się ładnie porusza. Ale magnetyzuje i przyciąga spojrzenia, bo każdy jej ruch jest ładny. Jeśli zrobi się stopklatkę w dowolnym momencie jej występu, to wygląda ona ładnie.

Mam wrażenie, że ostatnimi czasy przybywa w Polsce zajęć i eventów gdzie pada słowo „burleska” ale chodzi tak naprawdę o ten show dance, który można zobaczyć w filmie „Burlesque” (który nie jest o burlesce, ale o tym kiedy indziej), w filmach z choreografiami Boba Fosse. Widzę grupy taneczne, które reklamują swoje „show z tańcem w stylu burlesque” i zastanawiam się o co chodzi.
W większości przypadków chodzi o to, że jest muzyka z ww. filmu. Albo „Nine”, „Chicago”, „Cabaret”, „Moulin Rouge”, albo jakiś broadway jazzowy standard w stylu „Fever” czy czegoś. Dołóżcie do tego kabaretki, cekiny, najlepiej czerwone rękawiczki, szpilki i strój złożony głównie z bielizny. I ogon z boa. Dołóżcie do tego taniec z krzesłem. Albo przy rurze. Albo dużo pracy w parterze. I tyle, to jest ten „burlesque dance”, burleska taneczna, czy jak to tam chcecie nazwać.
A teraz idźcie na YouTube i spróbujcie wyszukać jakiś „burlesque dance” bez któregokolwiek z tych elementów.
I tu odpowiedź na, myślę, ważne pytanie, które mogą zadawać sobie osoby spoza świata burleski. Dlaczego są performerzy, którzy tak się burzą na nazywanie burleski tańcem, a siebie tancerzami?
Bo burleska to też kostium, który często robi się samemu. To nie jest bieliźniany gorset, rękawiczki i melonik. Przeczytałam kiedyś taką zasadę – jeśli osoba z publiczności mogłaby mieć na sobie ten sam strój co ty, to twój kostium sceniczny nie jest skończony.
Burleska jest feministyczna. Polityczna. Jest parodią. Jest wesołą satyrą. Jest po prostu humor. Śmiejemy się z wielu rzeczy. Z Anglików. Z Francuzów. Z muzyki klasycznej. Z krów, małpkoni, kurczaków, kaczek, insektów. I jeszcze raz z małp. Z religii. Z siebie samych.
Burleska może być hołdem dla naszych idolek – Josephine BakerBettie Page, Dixie Evans, Amy Winehouse.
I tak dalej, i tak dalej.
To, co pokochałam w burlesce, to fakt, że nie trzeba być profesjonalnym tancerzem, nie trzeba wyglądać w określony sposób, nie trzeba trzymać się określonego stylu. Trzeba tylko lubić swoje ciało i mieć coś do powiedzenia – to wystarczy za punkt wyjścia do stworzenia fajnego show. Dlatego z pełną premedytacją nigdy nie nazwę się tancerką, bo mimo wieloletniego doświadczenia z tańcem się nią nie czuję. Ale czuję się performerką. Czuję się artystką rozrywkową i moje show jest wartościowe bez super choreografii, szpagatów i kankana. I nie mówię tutaj, że show z tymi elementami jest mniej wartościowe – ale to nie te elementy świadczą o tym, czy to jest mniej czy bardziej burleska. Taniec to tylko jedna z wielu, wielu, wielu rzeczy, które można w niej znaleźć.
Teraz wiecie dlaczego irytuje nas nazywanie burleski tańcem?