Opera za trzy grosze @ Krakowski Teatr Variete

Opera za trzy grosze - Krakowski Teatr Variete

Opera za trzy grosze – ryzykowne posunięcie?

Krakowski Teatr Variete specjalizuje się w moim ulubionym gatunku sztuki – kabarecie, musicalu, farsie. Po sukcesie “Legalnej blondynki” i “Chicago”, oraz ich muzyczno-tanecznych spektakli typu “Variete Film Show”, adaptacja bodaj najpopularniejszej sztuki Bertolda Brechta i Kurta Weilla to naturalny kierunek ewolucji. Jednocześnie „Opera za trzy grosze” jest nieco bardziej ryzykownym przedsięwzięciem niż ich poprzednie produkcje.

Myślę, że “Opera…” jest trudnym spektaklem dla kogoś, kto nie pasjonuje się teatrem i jego możliwościami. Efekt obcości, w którym Brecht się lubował, jest tu bardzo obecny – podkreślanie sztuczności sytuacji teatralnej, zwracanie się bezpośrednio do publiki, używanie tabliczek z tytułami piosenek. Wszystko to ma potęgować u widza poczucie, że akcja sztuki jest umowna i nie dzieje się naprawdę – liczy się tylko przesłanie. Przesłanie bardzo polityczne i bardzo bezpośrednie, a więc znowu – dość ciężkie dla widza przyzwyczajonego do lekkiej rozrywki.

Życie to cyrk na kółkach

Mówiąc o efekcie obcości, reżyser Jerzy Jan Połoński postanowił iść w swojej adaptacji o krok dalej – teatr jest tutaj nie tylko świadomie sztuczny. Teatr jest tu bardzo dosłownym cyrkiem. Ekipa postaci drugoplanowych ma czarno-białe kostiumy przywodzące na myśl klaunów albo mimów – między nimi króluje przyjaciel londyńskich żebraków, Jonatan Jeremiasz Peachum w czerwonym skórzanym surducie nadającym mu wygląd ringmastera. We wszystkich scenach przewija się też niemy (do ostatniej sceny) iluzjonista podający rekwizyty i wykonujący sztuczki i efekty pirotechniczne w ciekawy sposób nawiązujące do tego, co akurat dzieje się na scenie. A czego tam nie ma! Płonące obręcze, lewitujące laski, niemające końca serpentyny, karty… Moim ulubionym momentem było chyba żonglowanie w tle ceny gdy Mack desperacko próbuje znaleźć sposób na wydostanie się z więzienia.

Teatr (prawie) totalny

Niezwykle podoba mi się, że w spektaklu jest wykorzystywana cała sala, nie tylko scena. Doświadczyłam tego również na “Variete Film Show”, ale tutaj tym bardziej pasuje to do łamiącego konwencję Brechta. Aktorzy śpiewają z balkonów, tancerze biegają pomiędzy publicznością, a w którymś momencie prawie cała obsada po prostu siada na schodach i podłodze razem z widownią. To totalne podejście do spektaklu jako widowiska bardzo podnosi jego wartość. Mamy tu ciekawą choreografię (której autorem jest Jarosław Staniek). Humor czerpany jest nie tylko z tekstu ale również z fizyczności postaci, ze scenografii (za którą razem z kostiumami odpowiadała Marika Wojciechowska), a nawet z zabawy oświetleniem. Na scenie dzieje się bardzo dużo – chwilami może nawet trochę za dużo. Są momenty, gdy trudno skupić się na jednej konkretnej rzeczy. Gdy jedna osoba śpiewa swój song, grupa taneczna ma imponującą, skomplikowaną choreografię! Widzowi ciężko jest wybrać na czym zawiesić oko – bo wszystko jest tego warte!

Gdzieś już to widziałam…

Bardzo ciekawa była dla mnie też pewna intertekstualność tej adaptacji “Opery…”. Spektakl otwiera i przewija się później po scenie Narrator wyglądający jak skrzyżowanie klauna z Szalonym Kapelusznikiem oraz Królikiem z “Alicji w Krainie Czarów”. Orkiestra znajduje się na antresoli nad sceną, co przywodzi na myśl inscenizację “Kabaretu” z lat 90 (w reżyserii Sama Mendesa, jeśli nie znacie to koniecznie sprawdźcie!). Banda opryszków towarzyszących Mackowi ma na sobie kostiumy żywcem wzięte z “Mechanicznej pomarańczy”. A prostytutki z burdelu Jenny wyglądają, jakby wyskoczyły z adaptacji “Chicago”.

Kto to popełnił?

Co do obsady, to kompletnie powaliła mnie na łopatki Polly Peachum. To co Barbara Garstka robi na scenie jest wspaniałe, śmieszne, doskonałe wokalnie. Wspaniały jest też Piotr Urbaniak w roli policjanta Tigera Browna. Nie zdejmując okularów przeciwsłonecznych ani melonika mocno nasuniętego na czoło buduje swoją postać ruchem, głosem, postawą. Małgorzata Krzysica cudnie chwieje się na nogach i wyciska co się da z wiecznie podchmielonej, zblazowanej Celii Peachum. Warto też wspomnieć o Aleksandrze Konior grającej Lucy Brown. Jej duet z Polly to jeden z lepszych momentów musicalu pod względem połączenia humoru i kunsztu wokalnego.

Osobą, która wypadła w tym najsłabiej jest, co smutne, sam Macheath. W otoczeniu aktorów dających z siebie 120% (bo w tej adaptacji nie ma miejsca na subtelną grę aktorską) Rafał Drozd wypadł… trochę blado. Mack, niebezpieczny cwaniaczek-uwodziciel w białych rękawiczkach to rola, która wymaga charyzmy, której Drozdowi niestety tutaj zabrakło. Mam szczerą nadzieję, że to kwestia premiery, pojedyncza wpadka. W ostatecznym rozrachunku obsada jest naprawdę świetna, zaangażowana i “zżyta” z materiałem.

Opera za trzy grosze - Krakowski Teatr Variete
Opera za trzy grosze - Krakowski Teatr Variete
Opera za trzy grosze - Krakowski Teatr Variete

Opera za trzy grosze – czy warto?

Koniec końców, gorąco polecam wam odwiedzenie Krakowskiego Teatru Variete. Ich „Opera za trzy grosze” jest naprawdę, naprawdę warta dużo więcej groszy 🙂

Wszystkie obrazy pochodzą ze strony Krakowskiego Teatru Variete (Łukasz Popielarczyk / Krakowski Teatr Variete).

Wpis został edytowany aby poprawić drobne błędy. Poprzednia wersja zawierała wzmiankę o spektaklu „Broadway Exclusive”, który był spektaklem wystawianym w teatrze gościnnie.

Variete Film Show @ Teatr Variete

variete_prapremiera083

Krakowski Teatr Variete to dla mnie prawdziwe odkrycie. Takiej właśnie rozrywki chcę! No, prawie takiej 🙂 Gdy tylko mogłam, zarezerwowałam bilety na premierę „Variete Film Show”, która odbyła się w kwietniu.

Tak, przerwa w pisaniu była dłuższa niż zakładałam. Wiązało się to z dużą liczbą ważnych zmian w moim życiu prywatnym. Wiecie, nowe życie, nowa jakość 🙂

„Variete Film Show” jest spektaklem nastawionym na maksymalny efekt. Same znane piosenki z filmów (jest ich w show aż 25!), poprzedzone urywkami wyświetlanymi na ekranie znajdującym się w centrum sceny. Świetny zespół wokalny i świetny zespół taneczny (no i świetny zespół instrumentalny!). Aranżacje w większości przypadków dość klasyczne, choć zdarzają się ciekawe zaskoczenia („Waterloo” śpiewane przez dwie kowbojki, które przechadzają się między publicznością). Pojawiła się też jedna symboliczna piosenka polska, z filmu „Halo, Szpicbródka czyli ostatni występ Króla Kasiarzy” – „Nogi roztańczone”.

Showstopperów jest tu conajmniej kilka – w pamięci najbardziej zapadło mi „All For Love”, fe-no-me-nal-ne „Goldeneye” i „All By Myself”. Nie wszystkie aranżacje są oczywiście „winnerami” – bardzo sztampowe „Lady Marmalade” raczej mnie rozczarowało, ale jako performerka pewnie mam wyższe oczekiwania niż standardowa widzka.

variete film show variete film showvariete film show variete film show variete film show variete film show variete film show variete film show

Muszę też zaznaczyć, że jestem pod ogromnym wrażeniem oprawy technicznej spektaklu. Czego tu nie było! Świetne, bogate oświetlenie, rozwijana siatka przez środek sceny, animacje sceny, podest który jeździ po całej scenie… Wykonawcy ogrywają całą przestrzeń, którą mają dostępną, łącznie z widownią, balkonami i schodami prowadzącymi w stronę sceny. To daje uczucie bycia nie tylko widzem, ale i uczestnikiem show!

Spektakl w reżyserii Janusza Szydłowskiego będzie wystawiany w Teatrze Variete 23 i 25 września. A ja już nie mogę się doczekać pójścia na Broadway Exclusive i Rewię VARIETE! Jeśli chcecie więcej recenzji, albo znacie jakieś spektakle, które chcielibyście, żebym opisała, dajcie znać w komentarzach!

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Variete.

Bo życie kabaretem jest i za to kocham je!

kabaret

Doczekałam się adaptacji mojego najukochańszego musicalu! Kabaret Kit-Kat objawił się w Teatrze Dramatycznym. Nie udało mi się co prawda dostać biletów na spektakl premierowy, ale pognałam natychmiast na pierwszy wolny termin.

Uwaga – jeśli nie wiecie o czym jest „Cabaret” (a wersja filmowa dość mocno różni się od wersji scenicznej), to z tej recenzji się tego nie dowiecie. Marsz uzupełnić te braki!

kabaret

Zacznijmy od najlepszego. Krzysztof Szczepaniak w roli Mistrza Ceremonii jest wspaniały. Na skali interpretacji tej roli (która biegnie od dziecięcego, diabelskiego chochlika Joela Greya do perwersyjnego, rozpustnego żigolaka Alana Cumminga) Szczepaniak wypada gdzieś pośrodku. Wizualnie bliżej mu do Cumminga, ale nigdy nie posuwa się w swojej interpretacji do tego poziomu wulgarności, którym szokowała (moja ulubiona) interpretacja. Tym niemniej tryska energią, jest najbardziej wyrazistą postacią i kradnie niemal każdą scenę, w której się znajduje. Jego „I Don’t Care Much” jest moim absolutnie ulubionym momentem z tego spektaklu.

kabaret

Cała reszta obsady również jest bardzo mocna. Najsłabiej wypada dla mnie Anna Gorajska jako Sally Bowles, ale może jest to kwestia innej interpretacji. Sally jest dla mnie charyzmatyczną mitomanką, osobą maniakalną niemal i Gorajska jest trochę za mało energetyczna w tej roli. Nie oznacza to, że jest złą aktorką, wręcz przeciwnie. Jedna z ostatnich scen, gdy załamana siedzi na krześle i pozwala odejść Cliffowi, jest fenomenalna, na widowni czuje się wszystkie jej emocje.

kabaret

Agnieszka Wosińska jako Fraulein Schneider i Piotr Siwkiewicz jako Herr Schulz pod względem gry aktorskiej są tacy, jacy być powinni. Byłam zdziwiona sprawdziwszy w programie, że rzeczywiście są oni oboje w okolicy pięćdziesiątki, bo na scenie sprawiają młodsze wrażenie i miałam lekki dysonans, jako, że te postacie powinny być raczej w jesieni wieku.

kabaret

Gdy tylko zobaczyłam nazwisko Magdaleny Smalary w roli Fraulein Kost, wiedziałam, że to dobry wybór. Komediowe akcenty wprowadzane przez tę postać są bezbłędne. Tomasz Budyna jako Ernst Ludwig, Mateusz Weber jako Cliff Bradshaw, oraz cały zestaw tancerzy kabaretowych są tacy, jacy być powinni. Kabaret Kit-Kat tętni życiem i stanowi przerywnik pomiędzy kolejnymi scenami dramatycznymi.

kabaret

Niezwykle cenię sobie, że polska adaptacja w reżyserii Eweliny Pietrowiak nie próbowała udawać ani filmu, ani bodaj najsłynniejszej adaptacji scenicznej, którą w latach 90 popełnił Sam Mendes. Owszem, pojawiały się nawiązania do obu (trudno, by ich nie było!), ale produkt końcowy jest oryginalny.

kabaret

Co trochę nie zagrało – tłumaczenie tekstu sztuki chwilami wydawało mi się nieco sztywne. Nie jestem też wielką fanką tłumaczenia piosenek Wojciecha Młynarskiego (np. w przypadku Notre Dame de Paris dużo bardziej lubię tłumaczenie Andrzeja Ozgi).

Większość najbardziej kontrowersyjnych elementów (głównie tych znanych z wersji Sama Mendesa) została tutaj ugładzona. Jest co prawda drag queen w „Two Ladies” (gdzie również pojawia się niedwuznaczna choreografia), oraz zaznaczona rozwiązłość Sally, ale ugrzeczniono nawiązania do biseksualności Cliffa, a zakończenie nie jest tak spektakularne jak w niektórych wersjach (gdzie pojawia się np. ubiór więźnia Auschwitz).

kabaret

Nie znaczy to jednak, że spektakl jest słaby. Wręcz przeciwnie, jego końcówka kompletnie rozwala widza (a przynajmniej mnie rozwaliła). Scena, która przez cały spektakl jest nieruchoma, zaczyna się w ostatniej scenie obracać, ukazując jak sztucznym wytworem jest ten kabaret, to co się tu zadziało. W tle powtarza się mroczna wersja piosenki otwierającej spektakl („Willkommen, bienvenue, welcome”), tancerze kabaretu zastygają w pozach ludzi rozstrzelanych pod ścianą. Wrażenie jest piorunujące, bardzo brechtowskie.

kabaret

kabaret

Na osobny akapit zasługuje cała strona wizualna spektaklu. Sposób, w jaki oświetlenie i scenografia są wykorzystywane podczas spektaklu jest WSPA-NIA-ŁY. Kilka moich ulubionych momentów, to lustro podwieszone pod sufitem, które zostaje opuszczone w trakcie „Tomorrow Belongs to Me” na koniec pierwszego aktu tak, że odbija twarze publiczności (doskonałe nawiązanie do motywu z początku i końca wersji filmowej), nagłe zaciemnienie po kulminacyjnym „Cabaret”, które nie daje widzowi w żaden sposób przetrawić tragedii głównej bohaterki, czy wspomniana przeze mnie obrotowa scena, która pojawia się na końcu. Piękne są też kostiumy – chętnie przygarnęłabym niemal wszystkie sukienki i komplety bielizny pojawiające się w spektaklu.

kabaret

kabaret

Trochę byłam zawiedziona brakiem kilku z moich ulubionych piosenek, pochodzących z wersji filmowej, ale często dołączanych do wersji scenicznej – „Mein Herr” i „Maybe This Time”. Z ich udziałem odbiór postaci Sally Bowles mógł być inny, bo obie są jej solówkami. Pojawiła się jednak filmowa piosenka „Money Money” (w duecie z Mistrzem Ceremonii). Z piosenek obecnych w wersji scenicznej pominięto także „Sitting Pretty”, „Meeskite” i „What Would You Do” (największa szkoda!).

Jaki jest ostateczny werdykt? Absolutnie pozytywny! Ten kabaret żyje, zachwyca, bawi i wzrusza!

Wszystkie (piękne) zdjęcia: Kasia Chmura-Cegiełkowska, teatralna.com


Możecie przeczytać moje recenzje innych musicali w wersji scenicznej:

Sweeney Todd. Demoniczny Golibroda z Fleet Street

Bo Sweeney Todd jak demon golił na Fleet Street

Jestem fanką wielbicielką uzależniona od musicali. Jedyną rzeczą, której żałuję jest to, że nie dostałam się do studium wokalno-teatralnego w Gdyni, najbardziej znanej kuźni aktorów musicalowych. Rekompensuję sobie to między innymi burleską, a oprócz tego staram się być na bieżąco z musicalami wystawianymi w Polsce i na świecie (co prawda jeszcze do tego „na bieżąco” trochę mi brakuje, ale).

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street

W miniony weekend miałam wreszcie okazję obejrzeć w chorzowskim Teatrze Rozrywki musical „Sweeney Todd”. Nie udało mi się to na jesieni, więc wyczekiwałam cierpliwie nowych spektakli i doczekałam się.

Jako zatwardziała fanka 1. Johnny’ego Deppa, 2. filmów Tima Burtona, nie obejdę się oczywiście bez odwołań do filmowej adaptacji „Sweeneya”. Znam jednak oczywiście wersję broadwayowską z Angelą Lansbury i George’em Hearnem z YT (dostępna o tu).

Najpierw kilka słów o samym spektaklu. Twórczość Sondheima nie należy do najłatwiejszych w odbiorze i mam wrażenie, że autorzy chorzowskiej adaptacji nie do końca wyszli z tej próby z tarczą. Próbowano co prawda przygotować jakoś widza na nieco inne doznanie, opisując musical jako „thriller muzyczny”; na ile to zadziałało, nie mnie oceniać. Samo tłumaczenie tekstu było chwilami karkołomne, ale – jestem filologiem, oryginał zawsze będzie dla mnie lepszy.

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street

Nie rozumiem decyzji o przebraniu chóru w peruki klaunów i białe lekarskie kitle. Było to absolutnie przerażające (tak, należę do tej grupy, która boi się klaunów) i kompletnie nie pasowało mi do konwencji. Być może miało to nawiązywać do estetyki filmu Burtona.  Podobnie „wyolbrzymione” elementy można było znaleźć w kostiumach pani Lovett i wystroju pokoju Joanny, w którym tancerze robili za walające się po podłodze lalki. Muszę jednak przyznać, że całość była dość niezrozumiała i nie rozumiem powodów tej decyzji.

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street

Odtwórcy głównych postaci – Jacenty Jędrusik i Maria Meyer – niestety rozczarowują. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że oboje mieli kiepski wieczór, grali bo musieli, prawie w ogóle nie wczuwając się w odgrywane postacie. Pojawiały się też u nich błędy, które u aktorów z takim doświadczeniem pojawiać się nie mają prawa – nietrafianie w tonację, wchodzenie pół taktu za wcześnie czy niedostatki w dykcji. Ogromnym rozczarowaniem było Worst Pies in London, które zostało zaledwie odśpiewane, bez ładu i składu, bez zachowania tego nietypowego rytmu, z oddechami w złych miejscach, bez dowcipu Patti LuPone czy timingu Angeli Lansbury. Tak samo My Friends, popisowy numer który powinien błyszczeć. Nie błyszczał. Były zafałszowane dźwięki i kompletny brak emocji. W Epiphany kompletnie nie czułam toku myślowego, przez który przechodzi Sweeney – słyszałam tylko słowa. By the Sea w drugim akcie było na tym tle bardzo miłym zaskoczeniem, bo wypadło świetnie, ale tym bardziej spowodowało rozgoryczenie. Można? Można. Więc dlaczego nie było tak przez cały spektakl?

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street

Sytuację i musical ratują młodzi. Dwa lata temu miałam okazję być w Teatrze Rozrywki  na wspaniałym „Przebudzeniu wiosny”, w którym grało wielu młodych aktorów, dziś na stałe związanych z teatrem. Była to dobra decyzja – są oni mocni, dobrze śpiewają i grają, mają świetną dykcję. Są dużą konkurencją dla starych wyjadaczy. Widziany już przeze mnie w „Przebudzeniu wiosny” Kamil Franczak jako Anthony Hope jest dużo wyrazistszy niż jego filmowy odpowiednik. Sebastian Ziomek jako Toby jest fenomenalny, nadaje tej roli nieco edypalne zabarwienie w Not While I’m Around. Gościnnie występująca Edyta Krzemień jako Joanna jest niesamowita. Swoją najtrudniejszą piosenkę (Green Finch and Linnet Bird) wykonuje wijąc się na łóżku w przedziwnych pozach. Jak wyciągała te wysokie dźwięki – nie mam pojęcia. Ale wyśpiewała każdą nutę.

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że postanowiono wystawić ten musical ponieważ jest to jeden z tych wielkich musicali. Spektakl został jednak zrealizowany bez pomysłu, bez przekonania, trochę oszczędnościowo (stroje tancerzy to chyba zbieranina ze wszystkich spektakli wystawianych w teatrze). Brakuje poczucia humoru oryginalnej wersji scenicznej i gotyckiej upiorności adaptacji filmowej. Razem z towarzyszką zgodziłyśmy się też, że spektakl został zwyczajnie źle obsadzony – gdyby Jędrusik zagrał rolę Turpina, a jeden z członków chóru odznaczający się przepięknym barytonem, którego nazwiska niestety nie udało mi się zidentyfikować, zagrał Sweeneya, spektakl byłby dużo lepszy. Co nie znaczy, że był zły. Ale mógł być lepszy.

Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street Sweeney Todd demoniczny golibroda z Fleet Street