O co chodzi z tą Florence?
Florence Foster Jenkins to w kręgu miłośników muzyki klasycznej postać-legenda, zwana najgorszą śpiewaczką operową na świecie. Na podstawie jej barwnego życiorysu powstało kilka sztuk teatralnych (polscy czytelnicy mogą kojarzyć „Boską” z Krystyną Jandą w roli głównej), a niedawno doczekała się ona również filmu. I to z Meryl Streep w roli głównej!
Film „Boska Florence” ogląda się trochę jak ekranizację sztuki teatralnej. Duża część akcji dzieje się w mieszkaniu Florence, które jest z zupełnie innej epoki niż ta, w której film się dzieje. Sądząc po stylu Florence i wystroju jej osobistego gniazdka, zatrzymała się ona gdzieś na początku XX wieku. Tymczasem akcja filmu dzieje się podczas II wojny światowej, świat się zmienił… tylko czy Florence może się z tym zmierzyć?
Historia Florence Foster Jenkins to historia triumfu pasji nad talentem. Będąc wielką miłośniczką muzyki klasycznej, oraz osobą dość bogatą, Florence aktywnie działała w światku nowojorskich melomanów. Często też sama stawała na scenie, ku uciesze swych znajomych. Florence nie potrafiła bowiem kompletnie śpiewać. Ale śpiewała z pasją, nawet najtrudniejsze arie operowe. Początkowo występowała na prywatnych koncertach, ale wieść o jej unikatowym głosie się rozeszła. W 1944 roku Florence, w wieku 76 lat, zaśpiewała na wyprzedanym koncercie w legendarnej sali koncertowej Carnegie Hall.
Związek między pasją i talentem jest tematem pojawiającym się w wielu filmach o artystach (przychodzi mi na myśl „Amadeusz” Milosa Formana). Przypadek Florence jest ciekawy, bo wiadomo o niej, że za młodu była utalentowaną pianistką, więc słuchu muzycznego nie mogło jej brakować. Jakość jej występów wokalnych prawdopodobnie była związana z wieloletnią chorobą (syfilis powoduje degenerację centralnego układu nerwowego) i ówczesnymi lekarstwami nań stosowanymi – arszenikiem i rtęcią (które z kolei mogły spowodować częściową utratę słuchu).
Po drugie, „Boska Florence” to historia miłości pomiędzy Florence i jej długoletnim towarzyszem, brytyjskim aktorem, arystokratą z nieprawego łoża, St. Claire’m Bayfieldem. Jest to rodzaj związku, który rzadko jest pokazywany na ekranie, bo ich relacja była unikatowa. Florence była kilka lat starsza od Bayfielda, ale zdecydowanie to on opiekował się zarówno nią samą jak i wszystkimi prozaicznymi rzeczami związanymi z ich wygodnym życiem. Bayfield dbał nawet o to, żeby na koncerty Florence przychodziły tylko osoby potrafiące się zachować, aby w pobliżu Florence nie było ostrych przedmiotów, których panicznie się bała, oraz by na przyjęciach nigdy nie zabrakło jej ulubionej sałatki ziemniaczanej. Czułość i miłość między ich dwojgiem jest wyraźna i prawdziwa – nie utrzymywali jednak oni (m. in. ze względu na chorobę Florence) relacji seksualnych. Ponadto Bayfield posiadał osobne mieszkanie (opłacane przez Florence) w którym mieszkał ze swoją długoletnią partnerką Kathleen Weatherley (którą po śmierci Florence poślubił). Jest w filmie scena pomiędzy Bayfieldem i akompaniatorem Florence, McMoonem, w której Bayfield przyznaje, że Florence wie, że nie jest jedyną kobietą w jego życiu, choć nie zna szczegółów. Myślę, że to naprawdę ciekawa relacja i trochę szkoda, że nie była ona bardziej eksplorowana.
A co z filmem?
Ostatecznie „Boska Florence” to film bardzo dobry i bardzo zwięzły. Tym niemniej, kusi pomarzyć jaki mógłby to być film, gdyby twórcy chcieli pokazać jak doszło do tego, że Florence zamknęła się (czy może została zamknięta przez swoich opiekuńczych, dobrze chcących przyjaciół) w tym magicznym, ale sztucznym świecie. Gdyby ta bańka została w jakiś sposób przebita nieco wcześniej niż w przedostatniej scenie.
Świetna obsada jest świetna, co jest oczywiste gdy główną rolę gra Meryl Streep (która, jak powtarzam od lat, mogłaby zagrać krzesło i dostać za tę rolę nominację do Oskara). W pozostałych rolach Hugh Grant i przeuroczy Simon Helberg, którego mimika podczas scen popisów wokalnych Florence PORAŻA. Notabene, śpiew i akompaniament były ponoć nagrywane na żywo – tym większe uznanie należy się Meryl Streep i Simonowi Helbergowi, bo oboje są naprawdę fenomenalni.
Wspaniałe oczywiście są też wszystkie kostiumy, na czele ze wspaniałymi kreacjami scenicznymi Florence, która kochała wymyślne przebrania z wielkimi ozdobami na głowie.
Werdykt
Rozmyślając o tym filmie i o samej Florence myślę sobie, że była ona niezwykłą kobietą. Kochała muzykę całym sercem i robiła bardzo, bardzo wiele, żeby tę sztukę wspierać. Wielu jej fanów rozpoznawało tę szczerą pasję i wspierało Florence w jej występach. A to, że obiektywnie nie były one najlepsze – czy ostatecznie ma znaczenie?
A tak Florence śpiewała w rzeczywistości: