Nowy klasyk?
Jak mogę streścić „Sprzymierzonych” w jednym zdaniu? „Sprzymierzeni” to film którego pierwsza połowa chce być filmem akcji w stylu połączenia „Casablanki” i „Bękartów wojny” (z akcentem na „Casablanke”), a druga jest melodramatycznym szpiegowskim thrillerem (z akcentem na melodramat), który nie do końca chwyta publiczność za serce.
Film to historia kanadyjskiego oficera wywiadu Maxa Vitana (Brad Pitt, od którego oczekiwałam, że w każdym momencie zacznie mówić z południowym akcentem porucznika Aldo Rainesa) i francuskiej agentki ruchu oporu Marianne Beausejour. W pierwszej połowie filmu spotykają się oni podczas wspólnego zadania polegającego na zabiciu niemieckiego ambasadora w Casablance. Udają oni małżeństwo, starannie budując iluzję szczęśliwego związku aby uśpić czujność wścibskich sąsiadów. Gdzieś w trakcie udawane emocje stają się rzeczywistością i po zrealizowaniu swojej misji para ucieka do Londynu i pobiera się naprawdę. Marianne rodzi córkę Maxa podczas jednego z niemieckich nalotów na Wielką Brytanię. Rok później Max, teraz pracujący przy biurku mimo, że wojna wciąż trwa, zostaje wezwany przez swoich przełożonych. Podejrzewają oni, że Marianne może być niemieckim szpiegiem. Organizują test jej lojalności, w którym Max musi wziąć czynny udział, a w razie gdyby zostało udowodnione, że Marianne rzeczywiście współpracuje z wrogiem, Max musi sam ją zabić. Czy cała sprawa jest jednym wielkim testem? Czy Marianne jest tym za kogo się podaje? Czy małżeństwo Maxa było jedną wielką grą?
OK, ale tak serio?
Film jest pełen fajnych małych smaczków, ale ostatecznie wyszłam z kina nieco rozczarowana. Brad Pitt jest Bradem Pittem. Wygląda tak jak wygląda, ale niezbyt wiele pokazuje grą aktorską – dopiero w ostatniej scenie jego twarz rzeczywiście wyraża jakieś emocje. Z kolei Marion Cotillard naprawdę ma okazje zabłysnąć jako kobieta równie piękna co niebezpieczna. To zdaje się powoli być jej hollywoodzą szufladką (przychodzą do głowy jej role w Makbecie, Incepcji, Mroczny rycerz powstaje i O północy w Paryżu). Ale mimo ich wysiłków, film jest nierówny i trochę przewidywalny. Małe sztuczki stosowane w niektórych scenach są wspaniałe – scena cichego i szybkiego zabójstwa upozorowanego na uduszenie, świetny karciany trik czy niektóre postaci drugo- i trzecio-planowe (otwarcie homoseksualna siostra Maxa, która nie pojawiłaby się w filmie stworzonym wg. kody Haysa). Zbliżenia kamery na odbicia w lustrze czy szew w pończosze raz są trafione, raz nie. Kostiumy są przepiękne, ale ile filmów można zobaczyć tylko dla kostiumów?
Werdykt
„Sprzymierzeni” na pewno nie będą następną „Casablancą”. Ale hej, miło się patrzy na Marion Cotillard i Brada Pitta…