RECENZJA FILMU – „Judy”

„Judy” to film biograficzny nakręcony z okazji 50. rocznicy śmierci Judy Garland. Jest to też książkowy przykład Oscar-bait, filmu który jest przemyślany tak, aby przyciągnąć jak najwięcej nominacji do prestiżowej statuetki. Utalentowana aktorka, która zmienia swój wygląd i daje popis kunsztu naśladownictwa? Jest. Tragiczna historia o tym, że trzeba poświęcić ważnbe w życiu rzeczy dla sztuki? Jest. Nominacja do nagrody Akademii Filmowej dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej była oczywistością. Myślę, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że Renée Zellweger dostanie drugiego w swojej karierze Oskara. Ale czy „Judy” to dobry film?

Ogólnie – raczej tak. Chociaż mam oczywiście pewne zastrzeżenia 😉

Już w pierwszej scenie film stawia swoją tezę – wyraźnie, bez subtelności. Nastoletnia Judy przechadza się po planie filmowym „Czarnoksiężnika z krainy Oz” z Louisem B. Mayerem, któremu zwierza się, że czasem chciałaby być normalną dziewczynką. Ten odpowiada jej, że Judy ma dar, którego normalne dziewczynki nie posiadają. I ten dar ją wyróżnia, musi więc z niego skorzystać. Judy przytakuje, ale jej twarz wyraża wątpliwości. Od razu wiadomo, że główną osią filmu będzie ten właśnie konflikt i że ostatecznie nie zostanie on rozwiązany (bo w tego typu filmach nigdy nie bywa).

Chyba największym problemem tego filmu jest to, że jeśli ktoś nie wie dlaczego właściwie Judy Garland była jedną z najważniejszych artystek rozrywkowych XX wieku, to z tego filmu się tego nie dowie. Fabuła nie przybliża szczegółów kariery zawodowej Judy, poza jej występem w „Czarnoksiężniku z krainy Oz”. Film oczekuje od widza albo ogólnej znajomości życiorysu Judy, albo bardzo dużej uwagi, bo ważne aspekty jej życia (cztery małżeństwa, uzależnienie od alkoholu i różnego rodzaju leków, powody niekończących się problemów finansowych Judy) są jedynie nakreślone lub skwitowane pojedynczymi zdaniami.

Trudno nie dostrzec pewnych podobieństw pomiędzy historią Judy a historiami młodziutkich gwiazd Disneya, które w życiu dorosłym mają szereg problemów wywołanych ograniczeniami narzucanymi im przez studio. Pojedyncze sceny wskazują na ogrom wpływu, jaki studio MGM miało na to jak młoda Judy wyglądała, co jadła, ile ważyła, z kim się spotykała. W wieku dorosłym skutkuje to u niej uzależnieniem od alkoholu i leków, oraz dojmującą potrzebą bycia kochaną, której nie zaspokaja ani uwielbienie publiczności ani pięć małżeństw.

Nie widzimy jednak największych sukcesów, ani największych problemów Judy. One są gdzieś w tle i wpływają na jej zachowanie, na podejmowane decyzje, na sposób w jaki odnosi się do ludzi w swoim życiu. Ale widz, który posiada wiedzy na temat tego, jak wyglądał jej życiorys, może nie mieć kontekstu i opacznie zrozumieć ten wycinek Judy, który widzimy na ekranie.

Moim ulubionym wątkiem w filmie, który jednak pojawia się dość przypadkowo i ostatecznie nigdzie nie prowadzi, jest historia pary mężczyzn, którzy przychodzą na każdy koncert Judy, która pewnego wieczoru się do nich wprasza. Nie spodziewałam się poruszenia wątku Judy jako ikony społeczności LGBT (a w latach 40. i 50., kiedy tzw. „czynności homoseksualne” były zakazane prawnie, a społeczności gejowskie porozumiewały się często slangiem, aby nie być zrozumianymi przez heteronormatywną większość, gejów określało się m. in. mianem „przyjaciół Dorotki [z krainy Oz]”). Jest jedna naprawę wzruszająca scena, gdy Judy śpiewa dla nich piosenkę, a jeden z nich płacze patrząc na jej zdjęcia wiszące na ścianie. Nie znamy szczegółów tego, czego musieli doświadczyć żyjąc w długoletnim związku z czasach, kiedy można było za to trafić do więzienia, ale widzimy jak wspólne uwielbienie idolki i inspiracja jej trudnym życiorysem były tym, co trzymało ich przy życiu.

Tym bardziej rozczarowała mnie późniejsza scena rozmowy z dyrektorem teatru, w której Judy zrzuca na nich winę za swoje zmęczenie i mówi o nich per „fruits” (słowo to było dość obraźliwym określeniem na gejów).

Być jak Judy Garland

Renée Zellweger jest naprawdę dobra jako Judy. Widać, że włożyła ogromną pracę w przestudiowanie i przyswojenie sobie manieryzmów Judy. Było kilka momentów w których zapominałam, że to Zellweger, a nie Garland widzę na ekranie. Po prawdzie – spory był w tym również wkład wizażystów, którzy zastosowali nie tylko makijaż, ale także sztuczny nos, zęby i soczewki kontaktowe aby upodobnić aktorkę do odtwarzanej postaci. Tym niemniej jestem przekonana, że znajdą się krytycy tego występu, mówiący o przerysowaniu, parodiowaniu gestykulacji. Być może nawet będą mieli trochę racji. Moim zdaniem Zellweger jest w tym tak szczera, że wierzę, że Judy rzeczywiście mogła sie tak zachowywać.

Jedynym zgrzytem jeśli chodzi o jej rolę jest dla mnie wykorzystanie jej własnego wokalu. Nigdy nie miałam Renée Zellweger za wielką wokalistkę, a jej rola w „Chicago” raczej mnie w tym przekonaniu utwierdziła. W „Judy” śpiewa zdecydowanie lepiej i mocniej, ale nadal, nie jest to wokal klasy Judy Garland. Judy, o czym warto pamiętać, nawet pod koniec życia, borykając się z uzależnieniami, nadal miała niesamowity głos.

Tym niemniej imponujący jest fakt, że ponoć wokale były w filmie nagrywane na żywo, tj. w trakcie kręcenia danych scen. Nie jest więc to lipsync do nagrania studyjnego, a zapis tego, jak scena rzeczywiście przebiegła. I mimo iż nie była to klasa wokalu Judy, to przyznam, uroniłam parę łez podczas takich piosenek jak „Come Rain or Come Shine” czy „Over The Rainbow”.

W filmie są też całkiem solidne role drugoplanowe, chociaż nikt nie wybija się znacząco. Warto tu wymienić przede wszystkim młodziutką Darci Shaw jako młodą Judy. Znany z serialu American Horror Story Finn Wittrock jako Mickey Deans, ostatni mąż Judy, robi co może, ale nie ma za wiele do grania. Podobnie Michael Gambon, Rufus Sewell i Jessie Buckley.

Opinie końcowe

„Judy” jest filmem dobrym, ale absolutnie nie wybitnym. Trochę za bardzo widać nastawienie twórców na konkretny efekt, ale kreacja aktorska Renée Zellweger jest naprawdę dobra. Dylemat – kariera czy „prawdziwe życie” jest dość banalnym schematem, w który niestety często wpisują się biografie wielkich artystów, ale determinacja Judy, która nie umie niczego innego poza byciem artystką sceniczną, a jednocześnie chce być dobrą matką i żoną, jest tu pokazana w sposób wiarygodny i w chwilami przejmujący.

Anglojęzycznym osobom polecam obejrzenie filmiku „The JUDY Companion” z kanału „Be Kind Rewind”. Jego autorka świetnie mówi o tym, czego w filmie brakuje. Osobiście zgadzam się z nią w 100%.

P.S. Oglądając „Judy” nie mogłam przestać myśleć o innym filmie poświęconym genialnej wokalistce w ostatnich dniach życia. Mam na myśli „Lady Day at Emerson’s Bar and Grill”, który polecam (można go obejrzeć na HBO GO). Oba filmy są ekranizacjami sztuk teatralnych i w obu przypadkach jest to wyczuwalne. W przypadku „Lady Day…” jest to oczywiście trudniejsze do uniknięcia. Akcja dzieje się podczas jednego koncertu Billie Holliday, podczas którego nawiązuje ona do trudów swojego życia. Twórcy filmu po prostu nakręcili występ niesamowitej Audry McDonald, stosując kilka różnych ujęć. Jest to dużo prostsze zadanie, ale nadal, pomiędzy filmami jest pewne podobieństwo.