Imprez o tematyce pin up coraz więcej! Tym razem pojechałam do Łodzi!
Muszę przyznać, że po całkiem udanej imprezie w Poznaniu druga edycja łódzkiego Pin Up & Burlesque Party zostawiła we mnie spory niedosyt. Nie ma to związku nawet z „zawartością” imprezy – wszystkie pokazy były dobre, koncert wręcz zdecydowanie lepszy niż w Poznaniu.
Z burleską wystąpiła Betty Q z dwoma numerami, bardzo od siebie różnymi i dzięki temu pokazującymi różne oblicze tego, co burleska obejmuje. Oba numery zresztą należą do moich ulubionych – buduarowe i uwodzicielskie „Nasty Naughty” oraz wspaniałe, dramatyczne „Bang Bang” (czerwone płatki były świetnym substytutem brokatu, a na pewno dużo lepiej widocznym z odległości!).
Bardzo dobrze zaprezentowała się Red Juliette z premierowym numerem „Diamonds Are Forever” i znanym już z Chłodnej „Pokerem”. Jej występy charakteryzują się żywiołowością i energią, jest w nich dużo tańca, nieco mniej klasycznej burleski. Ogląda się ją jednak wspaniale i mam nadzieję widywać ją częściej.
Trzecią występującą była nieznana mi wcześniej Lola Deville, która wystąpiła z fireshow z elementami burleski. Był to niesamowicie widowiskowy, długi pokaz. Może nawet trochę zbyt widowiskowy – mam wrażenie, że zostało w nim pokazane wszystko i nie wyobrażam sobie, jak można by go przebić (nie podpalając się dosłownie na scenie). Było plucie ogniem, połykanie ognia, przesuwanie po ciele płonącymi kijkami, poi, hula hoop, płonące krzesło i fajerwerki. No i element burleski. Tym niemniej w niektórych momentach z trudem powstrzymywałam się od okrzyków zachwytu (wykorzystanie „mObscene” Marylina Mansona z hula hoop było genialne, poczułam się jak w demonicznym cyrku z teledysku do tej piosenki).
Najsłabszym elementem programu był pokaz sukienek marki Pretty Girl z udziałem uczestniczek projektu „Metamorfozy” – głównie ze względu na to, że nie został on należycie zapowiedziany. Sam pokaz był też niezwykle krótki, przez co nie było możliwości przyjrzeć się lepiej prezentowanym kreacjom.
Ostatnim punktem programu był koncert zespołu Monkey And The Baboons. Przyznam, że nie słucham takiej muzyki na co dzień, ale słuchało mi się ich bardzo przyjemnie, nóżka sama podrygiwała do tańca. Widziałam też, że część publiki nie poprzestała na podrygiwaniu tylko nóżką.
Dlaczego więc ostatecznie jednak niedosyt? Niestety, to co zawiniło, to organizacja imprezy.
Największym błędem popełnionym przez organizatorki był wybór Dekompresji jako nowego miejsca imprezy. Przeliczyły się co do ilości uczestników (żeby wypełnić to miejsce musiałoby ich być chyba ze dwa razy więcej niż było), miejsce było też zwyczajnie niepasujące klimatem – dostosowane do rockowych koncertów, a nie pokazów tanecznych i stylu retro. Typowo koncertowe oświetlenie i mało atrakcyjny bar, w którym piwo podawano w plastikowych kubkach burzyły mi nastrój wieczoru.
Istotą fascynacji stylem retro jest dla mnie tęsknota za tym klimatem, za klubami, za potańcówkami z dawnych lat. Jeśli idę na imprezę retro to chcę się czuć w stylu retro, a nie jak na imprezie z przebierankami, gdzie ekipa klubu dziwnie się patrzy i kompletnie, że pozwolę sobie użyć sformułowania mojej ulubionej koleżanki, nie kąsa fabułki.
Podczas samej imprezy zabrakło (dramatycznie wręcz) dobrej konferansjerki. Nie wystarczy wkleić programu do opisu wydarzenia na facebooku i liczyć, że widz będzie wszystko sam wiedział i znał na pamięć (rozczarowaniem był fakt, że w opisie wydarzenia były podane dwie różne godziny rozpoczęcia. O 20 ludzie zaczęli wchodzić na salę na górze, na której w najlepsze trwała próba zespołu. Początkowo kompletnie nikt nie zwrócił na to uwagi i dopiero po kilkunastu minutach ochroniarze zaczęli nerwowo wszystkich wypraszać). Ja jako widz czułam się źle z tym, że na scenie pojawiał się co jakiś czas lekko wstawiony pan, który zdawał się nie wiedzieć po co na tę scenę wychodzi, kogo właściwie zapowiada i co się teraz będzie działo. Trochę nie wiem też, dlaczego na początku imprezy nie pokazały się same organizatorki – w końcu to one były sprawczyniami tego wieczoru. Brakowało sensownych zapowiedzi kolejnych numerów, odrobiny wprowadzenia w poszczególne punkty programu (zwłaszcza dla widowni niezaznajomionej z burleską i rodzajem pożądanych zachowań podczas występów), zapełnienia przestrzeni pomiędzy kolejnymi wydarzeniami na scenie. Dało się to odczuć zwłaszcza w dwóch momentach – podczas pokazu sukienek Pretty Girl i między częścią pokazową a koncertową. Pisałam wcześniej, że pokaz był dla mnie najsłabszą częścią programu. Uważam tak dlatego, że właściwie nic nie zostało o nim powiedziane. Wiedziałam cokolwiek o projekcie „Metamorfozy” tylko dlatego, że sama się do niego zgłosiłam. Gdyby nie to, nie wiedziałabym kim są dziewczyny na scenie (tyle tylko, że ewidentnie nie zawodowymi modelkami) i co wśród nich robią Nina Holy i Rockagirl. Szkoda, że nie powiedziano parę słów więcej o projekcie, jego przebiegu (pokaz był kulminacją projektu, którego częścią była też sesja zdjęciowa), jak również o partnerze imprezy – wszak to mainstreamowa firma, niepowiązana na co dzień ze stylistyką pin up.
Później zaś, po zakończeniu części pokazowej a przed koncertem zabrakło mi informacji o tym, że to koniec części pierwszej, że teraz będzie chwila przerwy technicznej, że będzie koncert – cokolwiek. Tymczasem światła zgasły na kilkanaście minut i zanim ktokolwiek pojawił się na scenie, większość ludzi z widowni zdążyła sobie zwyczajnie pójść.
Powtórzył się tu błąd, który bardzo mi przeszkadzał w Poznaniu – brak zagospodarowania sceny między numerami. Ciemność na scenie, cisza i mało atrakcyjni panowie techniczni świecący sobie komórkami wyglądają po prostu niefajnie. Burzy to cały nastrój imprezy. Nie rozumiem dlaczego nie zwraca się uwagi na takie szczegóły, zwłaszcza, że przerwy te były często dość długie. Nie chodzi o to żeby były krótsze (zawiązanie gorsetu do następnego numeru trwa, a napięcie w sumie powinno się budować), ale przecież można to jakoś zagospodarować. Na Chłodnej podczas spektakli się daje (i to jak!), więc dlaczego nie tu?
Sporą wtopą był dla mnie też kompletny brak informacji na temat zdjęć, które można sobie było robić w trakcie imprezy (pal sześć brak reklamowanego wielkiego księżyca). Gdy w trakcie koncertu wyszłam z głównej sali, panowie z Pin Up Project zwijali już sprzęt i tylko fartem udało mi się ich namówić na zrobienie jeszcze kilku zdjęć.
Dużą atrakcją poprzedniej edycji była dla mnie część wystawiennicza – na małym piętrze można było zobaczyć, dotknąć i kupić odzież i bieliznę od Greta Vintage Store, toczki z Veil.pl, sukienki od Lady Carotty. Pamiętam, że było stoisko Snowblack Corsets, jakieś buty w stylu pin up. Był to dla mnie absolutny hit! Jako osoba o trudnej figurze prawie zawsze wolę przymierzyć coś zanim kupię, więc możliwość zobaczenia rzeczy na co dzień dostępnych tylko w internecie była dla mnie ogromną atrakcją (z tamtej imprezy wyszłam zresztą z nowym pasem i parą nylonowych pończoch). Tu zabrakło tego kompletnie i nie wiem, dlaczego dziewczyny z tego zrezygnowały.
Wiem, że organizatorki zdają sobie sprawę z niedociągnięć jakie wyszły przy tej imprezie i słuchają wszystkich komentarzy. Vintage Girl w swojej notce pisze, że nie miały wpływu na zachowanie ochrony czy plastik, w którym podawano piwo. Nie do końca się z tym zgadzam – to one wszak miały wpływ na wybór takiego a nie innego miejsca. Nie wiem jak wyglądała ich współpraca z panem próbującym pełnić rolę konferansjera, ale przecież musiał on mieć jakieś notatki na temat programu wydarzenia. W ostateczności, jeśli nie pełnił on swojej roli, zawsze można było wyjść i samemu powiedzieć parę słów do publiczności. Osobiście czekałam na to, na jakiekolwiek wyjaśnienie. Nie doczekałam się. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele rzeczy nie zależało od nich, ale jeśli coś się sypie i to widać – a posypie się niemal zawsze – nie można udawać, że nic się nie stało. Może to mój wewnętrzny control freak, ale sama upewniłabym się sto razy, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a nie liczyła na dobrą wolę wszystkich współpracujących.
Podsumowując, nie było źle. Nie było świetnie i poprzednia edycja imprezy była dużo lepsza. Jednak, tak jak pisałam na początku, samej treści, temu co działo się na scenie nie mam nic do zarzucenia (jestem jak najbardziej za ukazywaniem różnorodności sceny burleskowej i tego tu nie zabrakło) i nie uważam żeby wycieczka do Łodzi była czasem straconym.
Muszę przyznać, że brakuje mi porządnej burleskowej imprezy w mojej rodzinnej Warszawie. Takiej nie żenionej niepotrzebnie z rockabilly, za którym osobiście nie szaleję, za to bardziej kabaretowej, w stylu klubów z lat 30. Być może się doczekam – a jeśli nie, to sama zacznę działać, czerpiąc z bogatego doświadczenia poprzedniczek.
Wszystkie zdjęcia dzięki uprzejmości Rafała Wójcika.
Przeczytaj moje relacje z innych edycji Pin Up & Burlesque Party!
Pin Up & Burlesque Party Vol. 5
Pin Up & Burlesque Party Vol. 4
Pin Up & Burlesque Party Vol. 3