Na początek, żeby nie było, że się od razu czepiam – było naprawdę fajnie. Pin Up & Burlesque Party pozostaje jednym z bardzo nielicznych eventów o stylistyce retro w Polsce, który jest organizowany regularnie, na poziomie, z pomysłem i nie jest eventem stricte rockabilly. Ze wszystkich tych powodów bardzo się cieszę za każdym razem gdy wskakuję w autobus do Łodzi by zabawić się wśród innych miłośników stylu retro, którzy lubią się wystroić na specjalną okazję.
Ale.
Formuła imprezy, która świetnie zagrała dwa lata temu i cały czas broniła się w zeszłym roku, po raz trzeci już trochę nudzi.
Miejsce – klub Scenografia – jak zwykle było wspaniałe. Scena, bar, pyszne drinki. Retro Pasjonaci – Łódź pojawili się, jak co roku, z pięknymi samochodami, przy których udało się cyknąć parę fotek. Ze względu na układ ogródka w Scenografii, niestety nie udało się ustawić samochodów tak, by uzyskać jakieś sensowne światło, w związku z czym zdjęcia były okupione walkami z lampą i dużą ilością cienia.
Prowadzący Łukasz Jaskóła, który wie, że darzę go ogromną sympatią (i wszystkie te rzeczy o których napiszę, powiedziałam mu osobiście), podpadł mi trochę. Po pierwsze, brakiem solidnego rozpoczęcia imprezy (jakieś „Witamy na piątej edycji Pin Up & Burlesque Party, imprezie przygotowywanej przez Vintage Girl i Inę Von Black, ja nazywam się Łukasz i będę was dzisiaj zabawiał, a gdybyście woleli inne atrakcje, to mamy ich dla was mnóstwo, więc bawcie się dobrze!” – tak, żeby wiadomo było, że impreza się zaczyna, z hukiem). Po drugie, postawą. Konferansjer, host, osoba prowadząca show to ktoś, kto buduje nastrój, kto odpowiednio nastawia i nakręca publiczność. Łukasz zachowywał się trochę tak, jakby przepraszał, że zajmuje nas czas, a trochę jakby nie wiedział co powiedzieć. Jego zmieszanie udzielało się mnie, osobie na publiczności. Po trzecie, Łukasz podpadł mi nieumiejętnością wymówienia pełnego pseudonimu zagranicznej gwiazdy sceny burleskowej. Fakt, „Xarah Von Den Vielenregen” nie należy do pseudonimów, które łatwo wpadają w ucho, ale bycie headlinerem zobowiązuje. Ekipę organizującą. Do tego, żeby umieli podać jej pseudonim w prawidłowy sposób. Nawet Vintage Girl w swojej relacji z eventu się machnęła.
Głównym punktem programu była oczywiście burleska. Tu również zabrakło mi jakiegoś odpowiedniego zbudowania nastroju, jak i oddzielenia dwóch części, jakimi były scena otwarta i artyści zaproszeni przez organizatorki.
A na scenie otwartej Dragon Ines wystąpiła z dwoma numerami – dziewczyną-graczem (do którego to numeru mam ogromny sentyment), oraz premierowym występem, w którym wcieliła się w rolę pszczółki. Jej występy były absolutnie urocze – Ines bardzo pasuje mi do takich komediowych klimatów, z każdym kolejnym „wykonem” jest coraz lepsza i z przyjemnością będę śledzić jej kolejne poczynania.
Drugą artystką występującą na scenie otwartej była Seduce Me. Znowu, zabrakło zapowiedzi, zwłaszcza, że w świetle ostatnich dywagacji o definicji burleski ważnym wydawało mi się wyraźne zaznaczenie, że to, co prezentowała nie było burleską. W pierwszym występie Seduce Me wykorzystywała hula hoops, a w drugim fire show. Oba pokazy były bardzo zmysłowe i z pewnością wpisywały się w ogólna stylistykę imprezy, ale nie wystarczy włożyć pończochy żeby nazwać to burleską. Odrobinkę raziło mnie też, że w obu występach Seduce Me miała na sobie ten sam strój, którego elementy troszeczkę do siebie nie pasowały. Ale ponieważ to nie burleska, nie obowiązują te same konwencje dotyczące kostiumu.
Bunny De Lish jako jedyna z polskich performerek zaproszonych przez organizatorki imprezy wystąpiła z dwoma numerami. Jestem ciekawa, co było tego powodem. Między innymi dlatego, że zamiast jej dwóch występów chętnie zobaczyłabym drugie numery Castii i BonBon. Niezrozumiała fabuła obu numerów Bunny, nagromadzenie rekwizytów, słaba choreografia, nagminny lip sync (przywodzący mi na myśl drag show, ale to może dlatego, że naoglądałam się RuPaul’s Drag Race) i nieciekawe kostiumy – wszystko to składa się na po prostu marne show. Dało się to też odczuć w znikomej reakcji z publiczności. Dysproporcja pomiędzy występami jej, a Dragon Ines była duża – na niekorzyść Bunny. Jeśli osoba występująca na scenie otwartej, za darmo, jest lepsza niż osoba opłacona przez organizatorski, to coś tu nie gra. Przez ostatnie dwa lata postępy zrobione przez Bunny były mikroskopijne i ja po prostu nie zapłaciłabym za to, żeby zobaczyć ją na scenie. Nawet pięciu złotych.
Za to Castia i Bonbon podobały mi się wielce. Castia La Rossa jest jedną z nielicznych w Polsce performerek, które robią klasyczną burleskę, która się broni. Jest to ładne, estetyczne, kostiumy są piękne i widać, że Castia czuje się na scenie świetnie. Za to Bonbon La Kritz, mimo iż nie występuje często, za każdym razem daje bardzo dobre, energetyczne show pełne komizmu i uroczej mimiki.
W końcu headlinerka, zagraniczna performerka pochodząca z Amsterdamu. Xarah Von Den Vielenregen należy do tych gwiazd burleski, o których miałam bardzo wysokie mniemanie. Nie tylko pojawiła się w zestawieniu Burlesque Top 50, ale też mocno trafia w moje poczucie estetyki, nawiązując w swoich występach do europejskich kabaretów z lat 20 i 30. Byłam więc bardzo podekscytowana możliwością zobaczenia jej na żywo… i trochę się zawiodłam. Oba numery były oczywiście bardzo, bardzo ładne estetycznie, miały przepiękne, bogato ozdobione kostiumy o jakich polskie performerki nadal mogą sobie marzyć, ale… nie było w nich niczego, czego nie widziałabym wcześniej. Żadnej zaskakującej choreografii czy triku. W sumie nawet trochę niewykorzystane w pełni części garderoby czy rekwizyty. A kroplą, która przelała moją czarę goryczy był aplauz wmontowany w zakończenie podkładu muzycznego przy każdym jej występie. Artysta, który sam sobie musi dogrywać brawa na koniec występu nie wróży mi dobrze.
Jestem naprawdę zadowolona, że mamy w Polsce imprezę, na której pojawiają się zagraniczni performerzy burleski i mam nadzieję, że na kolejne edycje organizatorki również będą ściągały ludzi z zagranicy, ale z chęcią zobaczyłabym kogoś z trochę innej stylistyki. Zarówno Xarah Von Den Vielenregen jak i zeszłoroczna headlinerka, Greta Qamar, reprezentują podobny nurt estetyczny, bazujący na mrocznym klimacie, bogatych kostiumach i nacisku na elementy wizualne (a nie techniczne). Burleska, jak można przeczytać w moim poprzednim poście, to naprawdę różnorodna sztuka, więc z chęcią zobaczę więcej tej różnorodności u nas.
Nowością w programie były wprawki swingowe połączone z małym pokazem tanecznym. Na ile udaną – trudno mi powiedzieć. Nie umiem i nie lubię tańczyć w parze, więc nie brałam w nich udziału. Zdaje się, że zainteresowanych jednak trochę było.
Konkurs Miss Pin Up odbył się z niezmienioną formułą głosowania publiczności. Wygrała Klod, którą miałam okazję poznać podczas American Day 5. Jej look był słodki i bardzo dopracowany, acz nie mogę nie wspomnieć o swojej nutce rozczarowania na to, że na (ostatecznie) trzynaście kandydatek w konkursie, marynarskich pin up girls było aż trzy, w bardzo podobnych stylizacjach.
Jednym z ostatnich punktów programu był koncert The Real Gone Tones. Energia podczas ich występu była świetna, nawet jeśli nie jestem największa fanką rockabilly w stylu lat 50. Patrząc na zespoły występujące podczas poprzednich edycji imprezy – Mike Gowin Band, Burnin' Hearts, Monkey And The Baboons – nie da się nie zauważyć, że reprezentują one podobny nurt muzyczny. I wszystkie już gdzieś widziałam – głównie dlatego, że niewiele jest imprez retro, na których nie byłam 🙂 Ale może w przyszłym roku warto poeksperymentować z jazzem, bluesem, swingiem?
Głównym moim przemyśleniem po piątej edycji Pin Up & Burlesque Party była właśnie ta powtarzalność punktów programu. Być może ta przewidywalność była powodem dla którego dało się odczuć, że ludzi w tym roku było jakby trochę mniej?
Przeczytaj moje relacje z poprzednich edycji Pin Up & Burlesque Party!
Pin Up & Burlesque Party Vol. 4
Pin Up & Burlesque Party Vol. 3
Pin Up & Burlesque Party Vol. 2