„Imigrantka” to niezwykle stylowy film, którego akcja dzieje się w czasach gdy Stany Zjednoczone były dla wielu ludzi miejscem ucieczki przed złem dziejącym się w Europie.
Ewa (Marion Cotillard) wraz z siostrą są takimi ludźmi. Gdy siostra Ewy zostaje poddana kwarantannie ze względu na chorobę płuc, a samej Ewie grozi deportacja ze względu na wątpliwą reputację, sytuację ratuje Bruno (Joacquin Phoenix) który daje dziewczynie nie tylko miejsce do spania, ale także pracę w teatrze. Szybko okazuje się oczywiście, że prawdziwym zajęciem Bruna jest bycie sutenerem (alfonsem), ale ponieważ Ewa potrzebuje pieniędzy na leczenie siostry, a rodzina, która miała się nią zaopiekować, nie chce mieć z nią nic wspólnego, dziewczyna nie ma wyjścia i zostaje podopieczną Bruna.
W teatrze Ewa poznaje Emila (Jeremy Renner), iluzjonistę, który okazuje się być bratem Bruna. Emil z miejsca zaczyna się zalecać do Ewy, ku niezadowoleniu brata, który również żywi do niej uczucia, ale nie potrafi ich wyrazić. Konfrontacja między braćmi jest nieunikniona…
Na tym skończę streszczanie treści filmu, na wypadek gdyby ktoś chciał go zobaczyć. „Imigrantka” to moim zdaniem błędne tłumaczenie tytułu. Przez cały czas jego trwania wydaje nam się, że główną bohaterką jest Ewa, jednak ostatnie ujęcie pokazuje nam, że tak naprawdę bohaterem filmu jest Bruno. Być może bohaterem zbiorowym jest tu cała grupa teatralna, złożona z samych przybyszy z innych krajów. Być może film z bohaterem zbiorowym byłby nieco ciekawszy.
Sama Ewa jest postacią skrajnie pasywną. Akcja toczy się wokół niej, ale właściwie nigdy z jej aktywnym udziałem. Postać grana przez Marion Cotillard głównie stoi/siedzi/leży, ewentualne biegnie gdzieś ciągnięta przez kogoś. Pozwala wszystkim robić z sobą na co mają żywną ochotę. Sama fabuła jest też bardzo przewidywalna, w momencie nawiązania się uczuć pomiędzy trójką bohaterów wiemy, że jest możliwe tylko jedno rozwiązanie. Melodramat rządzi się swoimi zasadami i ten film, zamiast być wariacją, unowocześnieniem, czymś nowym, trzyma się tych zasad ściśle i konserwatywnie.
Pod względem wizualnym jest ładnie. Klimat Nowego Jorku z lat 20 jest tu pokazany dość wiernie i bez zbędnego lukru. Jest brokat, ale na kostiumach podopiecznych Bruna, które przechadzają się po Central Parku próbując skusić swoimi wdziękami klientów. Blichtr teatru jest powierzchowny – za kulisami dzieje się prawdziwe życie, pełne zazdrości i konfliktów, gdzie od życia na ulicy dzieli nas tylko jedna zła decyzja – niekoniecznie nasza.
Czy pasywność głównej bohaterki sprawia, że jest to zły film? Niby nie, ale wyszłam z kina zniesmaczona. Pokazanie tej historii w taki sposób miałoby swoją filmową czy narracyjną wartość 30 lat temu, ale w dzisiejszych czasach jest po prostu nudne, melodramatyczne, odtwórcze. Ładne na poziomie wizualnym, na poziomie gry aktorskiej. Obsadzie nie mam nic do zarzucenia – Marion Cotillard unosi swoje wielkie piękne oczy w złości, smutku i wszystkich innych emocjach. Całkiem nieźle też radzi sobie z polskimi dialogami. Joacquin Phoenix świetnie oddaje mroczną postawę i gniew swojej postaci. Jeremy Renner bardzo pozytywnie zaskoczył mnie lekkością z jaką grał Emila – sceny z jego udziałem należą do najlepszych (poza tym umówimy się, Jeremy Renner w tym filmie tańczy, gra na pianinie i nosi eyeliner – jestem kupiona). Za tym ładnym opakowaniem kryje się jednak ckliwa historia jakich doświadczony widz widział już za wiele żeby w którymkolwiek momencie zostać zaskoczonym takim, a nie innym obrotem wydarzeń.
Na zakończenie dodam, że główna bohaterka rzekomo pochodzi ze Śląska. Wraz z koleżanką, z którą poszłam na film, zachodziłyśmy w głowę jak Ślązaczka – z początku XX w.! – mogła być tak skrajnie pasywnym jagnięciem. I o ile ciekawszy byłby film, gdyby zachowywała się jak na dziewczynę ze Śląska przystało.