Les Misérables

Les Miserables

„Les Misérables”, czyli o nędznikach, którzy chcieli być wielcy, ale im nie wyszło.

Będą spoilery, więc czytacie na własną odpowiedzialność.

Muszę na początku zaznaczyć, że znajomość tego musicalu opieram tylko na tym, co widziałam na YT i na wersji koncertowej, którą poczęstowała mnie kiedyś koleżanka-współmaniaczka musicali. Nie widziałam „Les Misérables” w Teatrze Roma, więc nie znajdziecie tutaj porównania do wersji scenicznej. Miałam ku temu okazję, jako, że będąc zagorzałą fanką musicalów uczestniczyłam w akcji promocyjnej tego spektaklu w zamian za co miałam wejściówkę na generalną próbę kostiumową, ale traf chciał, że akurat wyjeżdżałam wówczas na Erasmusa i zwyczajnie się nie załapałam. Ot, życie.

„Les Misérables” próbuje być epicką ekranizacją, na jaką ten musical z pewnością zasłużył. Niestety przez kilka kluczowych złych decyzji film ten ponosi pod tym względem sromotną porażkę.

W odbiorze filmu przede wszystkim rozpraszały mnie zdjęcia. Dziwaczne. Ujęcia pod bardzo nietypowymi i często niepochlebnymi kątami zwyczajnie rozpraszały. A także nudne – operator przyjął, że podczas popisowych numerów kolejnych postaci poprzestanie na zbliżeniu na twarz osoby śpiewającej. Domyślam się powodów takiej decyzji – w tym musicalu numery wokalne raczej nie posuwają akcji do przodu, zaś stanowią swego rodzaju monolog/dialog do publiczności, niczym monologi u Szekspira. Być może trudno tu o dynamiczne przedstawienie sceny. Ale na litość, nie każdy tu ma ekspresyjną twarz Anne Hathaway, która stopniowo przeżywa przed kamerą kompletne załamanie, by na koniec wrócić do maski osoby, której dusza jest już dawno martwa. Za trzecim, czwartym razem ten zabieg zwyczajnie nuży. Dużo lepiej na szczęście wypadają szerokie plany – sam początek z galernikami, sceny pogrzebu i bitwy na barykadzie. Przemoc, której jest tu dużo, jest pokazana dostatecznie realistycznie. Śmierć rewolucjonistów, a zwłaszcza śmierć Gavroche’a poruszają i są pokazane w odpowiedni sposób.

Les Miserables

Największym rozczarowaniem jest dla mnie niestety Hugh Jackman. Rola Valjeana jest bardzo wymagająca, zarówno wokalnie jak i aktorsko, ale przed obejrzeniem filmu byłam przekonana, że jeśli ktoś ma temu wyzwaniu sprostać, to właśnie Jackman. Nie dość, że dobry aktor, to jeszcze musicalowe zwierzę sceniczne. Tymczasem Jackman wypada blado. Brzmi, jakby jego tembr głosu podniósł się o oktawę (dla kontrastu obejrzyjcie chociażby jego występ z rozdania Oskarów z 2009 roku!). Aktorsko jest bez zarzutu, ale wokalnie wypada, cóż, poprawnie. A rola główna – i to taka rola główna! – nie może być poprawna. Brakuje tu charyzmy, brakuje tego czegoś, czym Johnny Depp nadrabiał braki wokalne w ekranizacji „Sweeneya Todda” (do której będę jeszcze kilka razy nawiązywać). Depp umie zagrać psychopatę opętanego żądzą zemsty. Jackman nie umie zagrać człowieka, który najpierw spędza 19 lat jako niewolnik, a potem kolejne 17 jako uciekinier. Nie w taki sposób, żebym mu uwierzyła.

Les Miserables

Russel Crowe jako Javert również niestety nie zachwyca. Z pewnością wygląda na Javerta, ale na wyglądzie się kończy. Crowe gra bardzo oszczędnie, co sprawia, że w połowie scen mógłby go zastąpić manekin. Brak mu ekspresji – także wokalnej – zwłaszcza w numerach solowych, co sprawia, że dwa popisowe numery Javerta – „Stars” i „Javert’s Suicide” wypadają… blado. Zwłaszcza scena załamania Javerta i jego samobójstwo były dla mnie skrajnie nieefektowne i nieangażujące.

Na tym w sumie mogłabym skończyć tę recenzję – zdjęcia słabe, dwie główne role są słabe, to po co w ogóle oglądać ten film? Na szczęście znajduje się kilka powodów.

Les Miserables

Przede wszystkim role drugoplanowe. Niemal wszystkie zostały naprawdę świetnie obsadzone. Anne Hathaway dosłownie zagrywa się na śmierć w roli Fantine. Jej pełne ekspresji wykonanie „I Dreamed a Dream” kupuję w całości. Kupuję jej tanią tragedię (uwiedziona za młodu, porzucona z dzieckiem, nie wiedząc, że jego opiekunowie ją kantują pracuje ciężko na utrzymanie córki, traci pracę w fabryce i zostaje prostytutką, by w swym kluczowym numerze rozpaczać nad tym, że jej życie nie jest takie, jak sobie wymarzyła – a jednocześnie deklarować, że ciągle marzy o powrocie swego kochanka i życiu z nim długo i szczęśliwie). Wątek Fantine poraża typowym dla francuskiego realizmu banałem, a w filmie wyraźnie widać, że został on zrealizowany tak, żeby zapewnić Anna Hathaway Oskara (którego pewnie dostanie), ale kupuję ten banał w całości.

Les Miserables

Amanda Seyfried ze swoimi blond lokami, wielkimi niebieskimi oczami i słodkim głosikiem jest idealną Cosette. Rola tej pozbawionej własnego charakteru postaci sprowadza się do bycia katalizatorem do zmian dla bohaterów męskich – Valjeana i Mariusa, co w praktyce przejawia się robieniem wielkich oczu i śpiewaniem o sercu pełnym miłości. I Seyfried wypada w tym zadaniu (przepraszam) śpiewająco.

Les Miserables

Świetny jest Eddie Redmayne jako Marius. Jego pieśń „Empty Chairs at Empty Tables” jest dla mnie jednym z najlepszych numerów w filmie. Miły dla oka i porządnie grający jest też Aaron Tveit jako Enjolras, przywódca rewolucjonistów. Daniel Huttlestone jest idealnym Gavrochem.

Les Miserables

Klasę samą w sobie stanowią oczywiście Helena Bonham-Carter i Sacha Baron Cohen jako państwo Thénardier. Zaangażowanie ich było strzałem w dziesiątkę – oboje są specjalistami od ról charakterystycznych, absolutnymi mistrzami w swoim fachu i tu też wypadają po mistrzowsku. Nie bez znaczenia jest też fakt, że ich pojawienie się stanowi jedyny przerywnik komiczny (choć o mrocznym zabarwieniu). Mają świetny timing komediowy – nie zmieniłabym w ich scenach kompletnie nic.

Les Miserables

Z ról drugoplanowych kompletnie nietrafiona wydaje mi się tylko Éponine. Nie chodzi nawet o to, że wygląda dziwnie – ściśnięta gorsetem do granic możliwości, z dziwnie opuchniętą buzią. Nawet podoba mi się jej zwyczajna – na tle takich piękności jak Hathaway czy Seyfried – uroda. Ale Samantha Barks po prostu nie umie tej roli zagrać. „On My Own”, bodaj mój ulubiony utwór z tego musicalu, w jej wykonaniu jest po prostu fatalny. Wyłkać piosenkę umie Hathaway, Samantha Barks tego nie potrafi.

Rekompensuje mi to występujący w roli księdza Colm Wilkinson. W oryginalnej wersji broadwayowskiej grał on Valjeana i nawet w tych kilku linijkach, które ma w filmie, wychodzi z niego sceniczna charyzma i ekspresja. Uśmiechałam się szeroko za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie.

Jak to podsumować? Czy ostatecznie warto ten film obejrzeć? Muszę przyznać, że trochę się miotam. I mam wrażenie, że twórcy tej ekranizacji też się trochę miotali, przez co wyszedł im film bardzo nierówny. Jakby nie mogli się zdecydować, czy chcą nakręcić ekranizację pseudo-historyczną czy też przejaskrawioną wersję sceniczną (jak np. wspomniany wcześniej „Sweeney Todd”). Oba rozwiązania byłyby moim zdaniem ciekawe, ale przenikanie się jednego z drugim daje mi efekt dysonansu poznawczego. Bo oto w pierwszej scenie (jednej z najbardziej widowiskowych, niestety – nie świadczy to dobrze o filmie jeśli z trudem bije w finale scenę początkową) widzimy brudnych galerników śpiewających o swej niewoli, gdy nagle naszym oczom okazuje się inspektor Javert… w mundurze niebieskim jak w technicolorze. Czyżby wyszedł prosto od krawca teatralnego?Les Miserables

Podobne wrażenie odniosłam w scenie wesela Cosette i Mariusa, gdy wkraczają na nie państwo Thénardier – ubrani tak dziwacznie, jakby wyskoczyli na chwilę z filmu Tima Burtona (co w sumie jest bardzo prawdopodobne). To samo dotyczy gry aktorskiej – czy chcemy poważnych aktorów dramatycznych, czy charakterystycznych wyjadaczy, którzy mają tę dodatkową odrobinę charyzmy, która sprzedaje coś tak wymagającego jak musical. Czy chcemy nakręcić coś realistycznego, gdzie jedna scena wynika z drugiej, czy bohater, który śpiewa sam do siebie w zaciszu swojego gabinetu zupełnie nagle pojawia się na sali sądowej („Who Am I/The Trial”). Podobny zabieg został zastosowany w „Sweeney Todd” podczas „Epiphany” – ale tutaj wiemy, że jest to fantazja Sweeneya, świetnie zagrana, cudownie przerysowana.

„Les Misérables” próbuje być wszystkim na raz, przez co jest trochę niczym. Przez większość czasu bardzo ładnym, ale jednak nie zapadającym w pamięć niczym, którego raczej nie będę oglądać po raz piąty, dziesiąty, dwudziesty.

A „Sweeneya Todda” w wersji musicalowej widziałam na YT 2 razy, w wersji filmowej widziałam 7, z tego 2 w kinie i wybieram się na polską adaptację sceniczną w Teatrze Rozrywki. Napiszę Wam jak było.